Trener Osobisty | Jak to Wrocław 1km gratis dał
2144
single,single-post,postid-2144,single-format-standard,ajax_fade,page_not_loaded,,paspartu_enabled,paspartu_on_bottom_fixed,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,qode-theme-ver-9.4.1,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
 

Jak to Wrocław 1km gratis dał

Wrocław,_Euro_2012_we_Wrocławiu_-_fotopolska.eu_(319051)

Jak to Wrocław 1km gratis dał

(Wspomnienie z 1 Wrocławskiej Dychy, co 11-stką zwać się winna).

Niedziela rano… ta… akurat rano… środek nocy jeszcze, bo po trzeciej piętnaście będzie, a oczy szeroko otwarte wbite w sufit przewijają film dnia dzisiejszego.

Biegnę już w myślach, i mimo że ponoć ten sezon jeszcze formy mi nie dał, to w wyobraźni swojej bez granic łykam tych Kenijczyków, jak pelikan płotki (akurat tam gdzie pelikany, pewnie płotki wody nie doświadczyły… no chyba, że w ZOO). Próbuje spać, lecz szalejąca na zewnątrz wichura i walący w okna deszcz nie ułatwia sprawy.

Po szóstej już, to i pora się dźwignąć, a nie udawać, że mi dobrze pod kołdrą, która raz zimna raz gorąca… se miejsca znaleźć nie mogę. Schody w dół, 3min z psem na trawie, 4 kawy (bo przecież przed startem słabo pobudzony jestem), kilka pajd pieczywa z dżemem. Jakoś nic od rana się nie układa. Start o 12.00, czasu mnóstwo, a więc parę pozycji z jogi paralityka, co to za młodu rozciągał ino gumki w skarpetkach uciskowych, co to się tak fajnie łydki trzymały, że palce filetowe po godzinie były. Kilka wymachów, przysiadów, bo pewnie finisz mocny będzie, to akurat rozgrzewka sprintera się przyda, a później już tylko szybka toaleta, toaleta, toaleta … Hmm, startuję w zawodach biegowych na swoim juniorskim stażu biegowym chyba raz setny, a tu trochę jak przed maturą, gdy w przeddzień zorientowałem się, że pani nie tylko z ostatniego rozdziału pytać będzie.

Po jedenastej już pod stadionem, gdzie tłoczy się  dwa tysiące ponoć twardzieli, którzy w chłodne, wietrzne (i to jak!), deszczowe południe robią na pół godziny przed startem, coś tak dziwnego ze swoimi kończynami, jakby im one niepotrzebne były i chcieliby, aby się w końcu odczepiły (też tak robiłem – nie odpadają).

Godzina zero wybiła. Zimno, jak cholera, a większość kuso ubrana, bo przecież tarcie o cząsteczki tlenu i azotu w powietrzu i tak rozgrzewają ogolone dla zmniejszenia tarcia łydki i przedramiona. Ja tam se długie rękawy i nogawki założyłem, co by się od tego tarcia z tym powietrzem nie poparzyć.

Potem ktoś powiedział: „Start!” – tak cicho jakoś, bo zefirek „Cathrina” właśnie tchnął mocniej i tysiące fryzur zaczęło przede mną śmiesznie podskakiwać.

Następny moment, który kojarzę, to ciężar medalu pamiątkowego na szyi, który wręczył mi ochroniarz na mecie (nie wiem, skąd taka wyjątkowa postać mnie udekorowała) i charczenie dobywające się z moich płuc wyplutych.

Biegu samego opisywał nie będę, bo nic szczególnego się nie wydarzyło. Tłum ruszył pierwszy kilometr dookoła stadionu, ktoś zapomniał po starcie przestawić bramki i elita biegaczy rozpoczęła drugie koło wokół stadionu, żeby po dwóch kilometrach wbić się w tłum maruderów, którzy merdając wesoło rączkami do filmujących ich żon, wujków i prababci, skutecznie blokowali charty z czołówki. Leciały jakieś tam bluzgi, poszły w ruch łokcie – iście sportowy entuzjazm udzielał się wszystkim. Potem zrobiło się trochę luźniej i rozkoszować się można było walącym w pysk deszczem i porywistymi podmuchami „Kasieńki”, która co lżejsze marionetki biegaczy miejscami zamieniała.

Na szczęście trasa była szybka! Było bardzo ciasno przez większość dystansu, więc można było szybko nauczyć się przeklinać łykając strugi deszczu prosto w gardło. Kilka razy wystarczyło się zatrzymać na końcu danego odcinka, by pozwolić wpaść na siebie reszcie maratonu, który nie mógł wiedzieć, że trzeba wyhamować do zera, potem obrót na amortyzowanej pięcie i znów wiatr we włosach sklejonych tym, co wypluwali z się obok przebiegający dżentelmeni i damy najwyższych lotów (tak nawet z kilku metrów).

Czy ja faktycznie nie pamiętam tego biegu? Nie do końca, ale wielu wydarzeń z tego biegu pamiętać bym nie chciał. Nie to, że zły jestem za niedoskonałą organizację imprezy, bo to niełatwa sprawa. Nie to, że trasa ciężka, śliska, ze wzniesieniami, z finiszem na podbiegu i metą, której nie było widać, dopóki ochroniarz wstęgi medalu na szyi nie zacisnął, a jak już puścił, to film wracał i świadomość powoli. A strugi deszczy tylko łzy wzruszenia maskowały, że za dodatkowy kilometr biegu nikt nikomu wpisowego nie podwyższył.