Witam mojego Trenera i jego przyszłych podopiecznych! ;-) Chcę krótko opowiedzieć o sobie:
Po urodzeniu dziecka nie mogłam doprowadzić się do porządku ze swoim wyglądem, zresztą każda kobieta, która urodziła dziecko (przynajmniej jedno), dobrze wie, z czym to się wiąże.
Próbowałam na początku sama w domu coś robić. Może i motywacja była, choć początki były potwornie trudne i zniechęcające. Największym problemem był czas, bo zawsze w domu jest coś na wczoraj, a dziecko nie zna pojęcia: dzień, noc, przerwa dla mamy na odpoczynek, kąpiel, czy choćby na zrobienie prania czy obiadu. O godzinie spokoju na ćwiczenia nawet nie mogłam pomarzyć. Próbowałam posiłkować się rodziną, ale zbyt rzadko udawało się. Zawracałam głowę innym, zabierałam im czas, żeby postękać chwilę w ciemnym pokoju za drzwiami, z wyrzutem sumienia słuchając płaczu mojego dziecka.
Poddawałam się kilka razy, ale za każdym razem, stając przed lustrem, wkurzałam się na siebie, że moja sportowa sylwetka zmieniła się w worek kartofli, wypełniony jedynie do połowy, bo karmić już przestałam. Decyzja zapadła: „Idę na siłownię!”Choć wolałam grupowy fitness, to pory zajęć nie pasowały mi i musiałam wybrać maszyny. Nie jest mi to jednak obce, bo wcześniej nawet lubiłam to, no i te spojrzenia, nie ukrywam, kolegów, kórzy sapiąc i stękając, robili sobie dłuższe przerwy, żeby zobaczyć, jak technicznie wykonuje się ćwiczenia ;-)
Tym razem to był koszmar! Pal licho mój pączkowaty wygląd, nawet nie zauważałam luster dookoła siebie, bo i tak na płacz mi się zbierało! Ile trudu mnie kosztowało, żeby wykonać choć 1/3 tego, co kiedyś, nie mówiąc już o bieganiu na bieżni, w której ktoś chyba przestawił licznik, bo po 2km już zbierało mi się na wymioty z wysiłku. Że-na-da!!! Wytrzymałam tak 2 tygodnie, po 3 razy na każdy tydzień. Zaczynałam ćwiczyć z niechęcią, kończyłam – z frustracją! Czerwona, jak burak wracałam do domu a podkowy po moimi oczami przypominały mi raczej te końskie, niż to, co kiedyś miałam na wypełnionej endorfinami twarzy. Na wadze ubyło 300g. Dałam sobie spokój. Przytyłam kolejne 3kg.
Kilka tygodni później, wyszłam pierwszy raz ze swojej pieczary na imprezę, Ba, dwugodzinny, szybki skok do znajomej na jej urodziny, po uśpieniu dziecka i przed jego wybudzeniem. Broniłam się, jak mogłam, bo zdawałam sobie sprawę z tego, jak wyglądam, i co gorsze – jaką mnie pamiętają koleżanki! Rozpuściłam włosy, zrobiłam przedziałek pośrodku głowy, aby oplatające moją twarz włosy (tak, twarz – Helloween na całego!) zakrywały jej jak najwiekszą powierzchnię. Właściwie, to wystawał mi tylko nos, który i tak nie był powodem do dumy, bo mogłam sobie nim drzwi do sklepu otwierać, jeśli w pełni zawczasu nie wyprostowałam ręki. Lepszy Pinokio, niż kadra sumo! Założyłam luźną sukienkę … suknię … wór z otworem na głowę … dużym otworem…
Wytoczyłam się z łazienki … kot uciekł pod stół. Jest dobrze, ale będzie impreza! (…) Większość wrażeń z imprezy wolałabym przemilczeć, zapomnieć, umrzeć i narodzić się na nowo w Islandii, albo w Nowej Gwinei. Tak, bardzo miło było spotkać te wylaszczone dziunie z błyszczącymi plecaczkami, z wypiętym biustem, wciągniętym brzuchem, szczupła, ładne, uśmiechnięte. Tak, to była fajna impreza! Przyszłam, postraszyłam,powgniatałam świeżo wycyklinowany parkiet w salonie i rysując biodrami framugi, wypchnęłam swoje mięso armatnie na świeże powietrze, żeby się nie zepsuło w środku, gdybym po zjedzeniu sałatki z krewetkami nie mogła już stamtąd wyjść.
Minął kolejny miesiąć, przybyło mi znów kilka kilo, a ja zaczęłam przeglądać strony strony różnych cudownych środków na chudnięcie.Pod jednym z linków był odnośnik do osoby, która prowadziłe treningi odchudzające. Dziecko akurat spało, więc przejrzałam stronę osoby, która sama prezentowała się całkiem sportowo i polecała aktywność fizyczną, jako jedyną skuteczną broń do walki z nadwagą. Strona sama nie ta nie powalała design’em, ani słodkimi fociami z luksusowych fitness’ach, ale w tym, co przeczytałam na stronie było coś, co mnie zaintrygowało. Spróbowałam.
(…) Trzy miesiące później = 13kg mniej!!! ;-);-);-) Nie wiem, co wcześniej robiłam źle. Nie wiem, dlaczego w trackie i po swoich ćwiczeniach bywałam bardziej zmęczona, niż teraz. Nie wiem, dlaczego byłam tak durna i marnowałam czas, żeby sama robić coś, na czym kompletnie się nie znałam! Wiem teraz (mądry Polak po szkodzie), że dentysta leczy zęby, bo się na tym zna (nie rób tego sama). Mechanik naprawia auta, bo się na tym zna (albo kradnie oryginalne części). Moja mam lepi pierogi, bo się na tym zna (i to jak!). Trener trenuje ludzi, bo się na tym zna (jak mało, kto!).
Powiem krótko. Zadzwoniłam, przyszłam, zgodziłam się na wszystko i … nie było wcale tak źle. Nawet z początku mogłam jeść, co chciałam, potem niektóre produkty musiałam jeść rzadziej, potem je całkiem wyeliminować, potem – jeść te wybrane, ale często, jak tylko chciałam i ile chciałam – wcale dużo nie potrzebowałam.Potem jedzenie według nowych zaleceń stało się normalne, zwyczajnie przyjemne, a na słodkości skusić się teraz mogę, jak naprawdę mam na nie ochotę, tylko muszę mieć świadomość, że albo potruchtam sobie 15 minut dłużej (co bardzo polubiłam), albo zaakceptuję fakt, że moja waga lekko drgnie w górę i brzuszek się trochę „zamarze” – czego nie chcę ;-)
Praca z trenerem to już połowa sukcesu. Mobilizuje już samo to, że trzeba zapłacić i szkoda kasy, żeby nie korzystać. Nie znam innych trenerów, ale z Krzysztofem, to nawet nie była praca. To była miła chwila podczas dnia, kiedy pot lał się strumieniami (tylko na początku 2 razy zobaczyłam swój obiad, bo nie wiedziałam, że schabowy ze smażoną kapystą przed godzinnym skakaniem, to nie idealny posiłek), nogi i ręce drżały mi w szatni ze zmęczenia, tak że darowałam sobie próbę zmiany skarpet, ale uśmiech często gościł na mojej coraz to mniej dyniowatej twarzy. Dziwne to były mieisące, bo chociaż wcześniej od sportu nie stroniłam, to nigdy tak w kość nie dostawałam i nigdy nie zasypiałam w łożku w stroju sportowym z rozmazanym waterproof tuszem w kącikach ust i na brodzie. Bardzo miły, kompetentny pasjonat sportu, człowiek ciepły i trochę … uzależniający (…) choć na treningu bezwzględnie wymagający. Ale jakoś chce się ćwiczyć w takim towarzystwie. Czasem stał nade mną z miną groźną, wykrzykując trzydziesty przysiad, pomiędzy dzwudziestą pompką, a piętnastym wyskokiem. Jednak atmosfera ćwiczeń i wysiłku (często w dwoje wykonywaliśmy cały trening), satysfakcji z wykonania planu, no i te efekty!!! Nie dzieje się to z dnia na dzień. Wymaga to trochę silnej woli, ale naprawdę warto. Dzisaj tylko żałuję, że jako „niedentysta” próbowałam „leczyć” swoje zęby sama. Szkoda było czasu, nie tyle na te ćwiczenia, co na te miesiące frustracji.
Dzisaj żyję inaczej. Biegam regularnie. Nie dlatego, żeby schudnąć. To naprawdę jest fajne, stopniowo wciąga i pozwala na większą swobodę w jedzeniu. Z ćwiczeniami innymi jest już różnie. Wróciłam do pracy i mam mało czasu dla dziecka, a co dopiero dla siebie. Nie mam teraz takiej topowej sylwetki, jak pod koniec mojej współpracy z Krzysztofem, ale absolutnie nie narzekam. Bez kompleksów, a wrecz z przyjemnością przebieram się w strój (dwuczęściowy) wychodząc z dzieckiem na basen, gdzie czasem próbuję przekonać inne mamy po ciąży, że: „Nie ma rzeczy niemożliwych!”
Opisanie moich zmagań z wyglądem zabrało mi trochę czasu i kilka lampek czerwonego wina ;-), ale myślę, że chociaż tak mogę podziękować Krzysztofowi, za to, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo wiele, pewnie nawet nie wie, jak dużo. Dziękuję raz jeszcze ;-)
Joanna - mama 30+